wtorek, 14 marca 2017

Hiszpania - relacja kulinarno-fotograficzna z Walencji


Ciepło - tak właśnie jest w Walencji na początku marca (!) - temperatura w dzień dochodziła do 30 stopni a w nocy nie spadała poniżej 15. Spaliśmy przy otwartym oknie, moczyliśmy nogi w Morzu Śródziemnym, które cieplejsze już było niż Bałtyk latem, wystawialiśmy twarze do słońca i smakowaliśmy hiszpańskiej kuchni w całym jej przekroju - od północy po południe. 


Po przyjeździe udaliśmy się od razu na Rynek (po drodze zachodząc to uroczej piekarnio-śniadaniowni po pieczone pierożki z pomidorowym farszem) aby obejrzeć mascletę - widowisko (a właściwie słuchowisko) odbywające się od pierwszego do dziewiętnastego marca o godzinie 14 na Rynku i polegające na coraz bardziej nasilających się wybuchach petard  - Hiszpanie w ten sposób w Walencji witają wiosnę. Pierwszy raz czułam jak drżą mi bębenki w uszach! Na rynku wszyscy zaczynają się zbierać już godzinę wcześniej, piją piwo i skubią solony słonecznik. 
Warto zaznaczyć że ta godzina to akurat środek sjesty, która trwa od 13 do 15 i wszyscy przerywają pracę aby zjeść lunch. 
W drodze powrotnej do hotelu zjedliśmy lunch w typowo amerykańskiej restauracji gdzie raczyliśmy się skrzydełkami i żeberkami. Wydaje mi się (z mapy tak wnioskuję) że to restauracja Route 66 - tutaj link.
Wróciliśmy do hotelu odespać podróż, po czym udaliśmy się do restauracji serwującej typowo hiszpańskie specjały MaRiNaALta5 - i tak podano nam różnorodne przystawki czyli tapas - oliwki, cieniusieńko i świeżo skrojoną szynkę serrano i dojrzewający ser, marynowanego tuńczyka z pieczoną i marynowaną papryką, zielone smażone papryczki z grubą solą, pieczone ziemniaki i bagietkę z pomidorowym gęstym sosem. 


Przystawki były tak pyszne, że właściwie pamiętając jeszcze żeberka - najedliśmy się nimi tak, że zostało miejsce tylko na deser. 
Poza churros, które kupić można w budkach na uliacach, w restauracjach nie ma specjalnych hiszpańskich deserów - zamówić można sernik, brownie, szarlotkę, lody... Jedynym "nietypowym" a bardzo zwykłym deserem jest ćwiartka ananasa lub melona pokrojona wprost do jedzenia - ich słodkie owoce rzeczywiście przyjemnie smakują po tak pysznych specjałach.

Na lunch następnego dnia udaliśmy się na plażę, a właściwie do knajpki z widokiem na morze, tuż przy plaży ale nie w najbardziej turystycznej części plaży a dopiero za portem - La Ferrera. Na przystawkę dostaliśmy kalmara w całości (!) w pysznym sosie a do tego bagietkę i sałatkę z owczym serem.








Daniem głównym były dwa rodzaje paelli - dania z ryżu, które przygotowuje się w szerokich niskich patelniach - wszystko po to aby zalany ryż wchłonął wodę bez mieszania. I tak jedna wersja była z królikiem i kurczakiem a druga z owocami morza.



Warto wspomnieć, że paella jest daniem pochodzącym typowo z Walencji, gdyż z całej Hiszpanii tylko w pobliżu Walencji znajdują się pola ryżu.

Na deser za to otrzymaliśmy pyszne tiramisu pomarańczowe, podane w słoiczkach.


Wieczorem z kolei pojechaliśmy w stronę lotniska aby posmakować kuchni północnej Hiszpanii - to właśnie przy drodze do lotniska znajduje się ukryta, niepozorna restauracja Asador 7 de Julio, której nazwa nawiązuje do dnia, w którym w Pampelunie wypuszcza się byki na ulice. W restauracji znajduje się z resztą cała historia tego wydarzenia i masa zdjęć.


Po jedną ze ścian ustawione są beczki z cydrem, każda ma kranik. Zadaniem gości jest odkręcić kranik, z którego cydr leci do ustawionego na podłodze wiaderka, i tak napełnić szklankę zaczynając zbierać strumień przy wiaderku a kończąc przy kraniku. Jednogłośnie orzekliśmy jednak że polski cydr nie ma sobie równych ;)


Próbowanie kuchni północnej Hiszpanii zaczęliśmy od charakterystycznych krokietów, które zaskoczyły mnie chyba najbardziej - nie wpadłoby nigdy do głowy, że krokiety można zrobić z sosu beszamelowego! Hiszpanie mieszają go z drobno pokrojoną szynką, wylewają na blachę, zostawiają do zastygnięcia, kroją, panierują i smażą. Do tej pory nie mieści mi się to w głowie! Okrągłe kotleciki z kolei były z grzybami.


Poza krokietami przystawką były wędzone ryby - łosoś i anchois na sałacie. Na zdjęcie nie załapały się jeszcze faszerowane mięsem czerwone papryczki.


Gdy na stół wjechało danie główne zaparło nam dech a panom zaświeciły się oczy - przyniesiono nam ledwo obsmażoną wołowinę, zupełnie krwistą i... małe węglowe grille abyśmy wedle uznania dosmażyli sobie mięso! Do mięsa dostaliśmy pieczone warzywa - ziemniaki, paprykę, cukinię, bakłażan.




Na deser podano nam talerz słodyczy wraz ze wspomnianym już ananasem. Urocze były gałeczki lodów w malutkich wafelkowych miseczkach!


Kolejnego dnia, wracając z Oceanarium, nieco na chybił-trafił wdepnęliśmy do restauracji która reklamowała się włosko z tapasami - to tapas na szyldzie przy wejściu ściągnęło nas najbardziej. Nie wspominając o tym, że naszą 9cio osobową grupą wywołaliśmy popłoch w obsłudze, z której nikt nie znał angielskiego (a nikt z nas, gości, nie znał hiszpańskiego poza ola i gracias), oraz o tym że menu było tylko po hiszpańsku - najedliśmy się do syta a nawet więcej. Zaczęliśmy oczywiście od tapasów, które wszyscy po tych dwóch dniach upodobaliśmy sobie najbardziej - zamówiliśmy krewetki z czosnkiem (z których wyjedliśmy bagietką cały przepyszny sos), smażone sardynki, krokieciki - tym razem z ziemniaków oraz, ponownie, całego kalmara - tym razem z pysznym pomidorowym pesto.





Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc skusiliśmy się jeszcze na smażoną doradę (dobrze że dorada jest tak samo po polsku jak po hiszpańsku!) i spaghetti ala marinara, czyli z owocami morza.



Na deser zdecydowanie nie starczyło już miejsca! Niestety, mimo usilnych poszukiwań na mapie nie mogę znaleźć nazwy restauracji :( 

Ostatniego wieczoru, przed wyjazdem, przeszliśmy dosłownie przez ulicę od hotelu aby zjeść kolację we włoskiej knajpce Casa Di Roma - jak się potem okazało, z niemałymi hiszpańskimi naleciałościami :)

Tapas - nie mogliśmy zacząć po prostu od pizzy... Zwracam na marginesie uwagę, że w żadnym menu nie widzieliśmy ani jednej zupy - cóż, pogoda nie zmusza do rozgrzewania żołądka ;) Pierwsze próbowaliśmy chrupiące bagietki z wędzonymi rybami, szynką oraz mozarellą i pomidorem.


Na stole postawiono nam również talerze z serami, szynką, pasztetami i grillowanymi warzywami a do tego chrupiące paluszki.



Pamiętając poprzednie krewetki z pysznym sosem, tu zamówiliśmy je ponownie - i ponownie się zachwyciliśmy!


Ostatnim tapasem, będącym prawdziwym miksem Włoch i Hiszpanii, były bakłażany z sosem pomidorowym zapiekane z serem. Pyyyszne, szczególnie... na bagietce ;)


Ucztę włosko - hiszpańską zakończyliśmy pizzą z szynką, papryką i rukolą. Później starczyło już tylko miejsca na kawę ;)


Myślę że warto jeszcze wspomnieć o śniadaniach w hotelu - przede wszystkim zapadły mi w pamięć góry pięknie obranych, pokrojonych i gotowych do jedzenia owoców - ananasów, melonów, arbuzów, pomarańczy i kiwi. Nic, tylko jeść. Do tego świeżo wyciskany sok z pomarańczy! Wędliny i sery również typowo hiszpańskie - naszej szynki czy żółtego sera z dziurami - nie uświadczysz! Co nie przeszkadzało zajadać się smakołykami lokalnymi na każdym śniadaniu i wychodzić w przeświadczeniu że oczy by jeszcze długo jadły... Zdziwiło mnie tylko, że jedynymi świeżymi warzywami były pomidory - za to na ciepło obok jajecznicy, kiełbasek i typowego hiszpańskiego omletu z plastrami gotowanych ziemniaków były pieczone warzywa - papryka, cukinia, bakłażan. Na domiar wszystkiego akurat na hotelowych śniadaniach były najpyszniejsze ciastka - brownie, czekoladowe serniczki, croissanty. Jeszcze chyba nie spotkałam się w hotelu z tak "lokalnymi" śniadaniami.

Co do samej Walencji - nie widziałam chyba jeszcze tak spójnego i zaplanowanego miasta. Wszystkie budynki do siebie pasują, drogi są szerokie, ronda ogromne i mnóstwo, mnóstwo zieleni, przede wszystkim palm.
Stare koryto rzeki, którą po kilku powodziach puszczono sztucznym kanałem dookoła miasta, zamieniono na urokliwy park z mnóstwem roślinności, placami zabaw i fontannami.
Na uwagę zasługuje przede wszystkim kompleks budynków z operą, muzeum nauki i oceanarium. Obiekty te naprawdę robią wrażenie!
Żałuję tylko, że nie wybraliśmy się poza mascletą na stare miasto, obejrzeć inaczej niż z samochodu piękny budynek dworca i areny na której wciąż, co czwartek, odbywają się corridy. Dzięki temu mamy powód aby tam wrócić! :)

Zostawiam Was z porcją zdjęć z przepięknej Walencji zachęcając do odwiedzenia tego urokliwego miasta.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz